piątek, 27 marca 2015

I co znowu dieta?

Ciepłe kurtki, płaszcze, buty odłożone do szafy a lżejsze rzeczy wyciągam z kartonów. Przymierzanie, sprawdzanie czy nie są za małe i czy pasują na kolejny rok.

Bilans:

- tata ok, wiosenne rzeczy pasują, koszulki polo są w sam raz = zakupy NIC, no może skarpety,
- syn: bluzki ok, spodnie ok = zakupy: potrzebna kurtka, buty i skarpetki,
- córka: spódniczki ok, bluzeczki ok pasują, = zakupy: kurtka, buty, spodnie, skarpetki (nie wiem jak oni to robią, ale skarpetki palą im się na nogach).
- mama: płacz, rozpacz, płacz, rozpacz i tak jeszcze z 200 razy, nie pasuje NIC, bluzki za małe, spodnie za małe, sweterki za małe, kurtki za małe = zakupy: cała garderoba.

I wcale ten werdykt mnie nie cieszy, bo świadczy tylko o tym, że urosłam o rozmiar albo dwa od ubiegłego roku.

Wizyta w łazience, krótkie przemówienie i rozmowa z wagą i ................... PADŁ REKORD, przerażenie w oczach (może za krótko rozmawiałyśmy?), niedowierzanie. Ostatni raz tyle ważyłam w trzecim trymestrze. Ha, waga jest zepsuta.

Pilne, konieczne i obowiązkowe ważenie całej rodziny, mąż, syn, córka, kot, pies, mąż z kotem na rękach - u nich nie ma takiego skoku od ostatniego ważenia.
Szybko 1kg cukru, kładę na wadze, pokazuje 1 kg, waga działa i waży ok.

Kartka, długopis, kalkulator i obliczam BMI. Jeśli będzie pomiędzy 19 a 24 to ok, liczę raz, drugi, trzeci (lubię mieć pewność), za każdym razem to samo 26,5.



NADWAGA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

I co, znowu dieta???

Dieta to coś co mnie przeraża, bo nie jestem konsekwentna, za słaba wola, jeszcze nigdy, żadnej nie udało mi się przejść od początku do końca i zawsze po niej następuje efekt jojo. Sama też nie jestem bez grzechu, bo gdy się tak głodzę to potem sobie nadrabiam i folguję a to pizza, a to pierogi, żeby sobie wynagrodzić i tragedia wagowa murowana. Zwłaszcza, że mam tendencję do zaokrąglania się, metabolizm po 30-tce też słabszy :-(

Próbowałam przejść na jedzenie 5 razy dziennie w równych odstępach, mniej a częściej.
I co?? Też nie działa, bo owszem jem 5 razy w ciągu dnia, ale za każdym razem dużo, do pełna i do syta.

Próbowałam też ćwiczenia, jechałam skalpel, killera, extra figurę, turbo spalanie nawet Mel B przez 5 miesięcy i co??? niby efekty były widoczne, ale nie rewelacyjne, no i waga ta sama (pocieszali tłuszcz zamienił się w mięśnie), więc zrezygnowałam, zwłaszcza, że tego nie cierpię, nie cierpię ćwiczyć.

Suplementy na mnie też nie działają.

I zapadłam w zimowy letarg, luźne polary, szeroka gruba kurtka, kaptur na głowę i sobie pozwalałam całe, długie, zimne miesiące. Nawet nie przyszło mi do głowy, że może wyglądam trochę szerzej, gdy znajoma mojej mamy zapytała, czy nie jestem znowu w ciąży?

Muszę wziąć się w garść i popracować nad sobą, bo będzie coraz cieplej, mniej ciuszków na sobie i oponka będzie widoczna, oj będzie.

Tylko ostatni raz przed południem, do kawy.


Ostatni raz po południu, został tylko jeden kawałek.


Koniec!!!!!!

Wyciągam rower, pompuję koła i do roboty. Żegnam się z ciastkami, czipsami i pizzami. Cel - do końca maja gubię 7 kg.

Ale dzisiaj piątek, ok - od jutra.

wtorek, 24 marca 2015

Wielkanocne prezenty - pomysły.


Wielkanoc - najstarsze i najważniejsze święto Chrześcijan, upamiętniające Zmartwychwstanie Chrystusa, wiadomo.
Skojarzenia: wiosna, jajko, zając, święconka i jak na święto przystało - prezenty.

Gdy to ja byłam dzieckiem:
W wielką sobotę do Kościoła ze święconką i podjadanie z niej kiełbasy, w niedzielę pobudka o 5-tej rano, szukanie prezentów w bucie od zająca, idziemy na Rezurekcję w nowych butach, (post pt. Wiosenne ruszenie), śniadanie Wielkanocne (barszcz biały z jajeczkiem, bigosy), czyli od rana na ciężko i do pełna.
Potem poniedziałek Wielkanocny Śmingus Dyngus, z rana od mamy i taty kilka kropel wody na szczęście i pomyślność a potem od chłopaków na dworze porządnie i z wiadra. Przebieranie się po kilka razy, bo nie mogłam dojść do Kościoła tak LALI i LALI, wodą oczywiście :-) Nie wspomnę, że każda dziewczynka chciała być wodą oblana, bo to znaczyło, że ma powodzenie, więc trochę mi to odpowiadało :-)

Krótkie święta.
Święta, święta i po świętach.

Prezenty!!!
Gdy byłam dzieckiem odgórnie ustalone było (tylko nie wiem przez kogo, ale tak się przyjęło w mojej rodzinie), że na Boże Narodzenie zabawka a na Wielkanoc głównie słodycze lub jakaś drobnostka.

Teraz, gdy sama jestem matką przyjmuję podobną zasadę, większy prezent na Wigilię, drobnostka na Wielkanoc. Jednak w czasach, gdy słodyczy mamy w sklepach pełno i dzieci ich jedzą dużo, nawet za dużo, zwłaszcza moje. Otrzymują je też z każdego źródła i przy każdej okazji: rodzina, dziadki, pradziadki i wiem też, że w Święta na stole też będą mazury, serniki i makowce to przyznam, że nie chcę dodatkowo do tych butów wkładać czekolad i cukierków, yhmm przepraszam, to znaczy zając nie chce.

Ale co innego w związku z tym?

Drobny, nie musi oznaczać byle co.
Nie ukrywam, że lubię dla moich dzieciaków kupować gry, w które później gramy razem i teraz myślę nad taką grą:






Lub taką, niech się bawią i uczą 2 w 1:

 

No i może jeszcze taka, gra, która rozwija myślenie taktyczne, logiczne i pobudza wyobraźnię. Oczywiście wybiorę tylko jedną:



Jeśli nie gra to może zabawka, która nie tylko bawi, ale i uczy, bardzo lubię to zestawienie: bawi i uczy.



Prezenty dla dzieci na Wielkanoc to coś, co zawsze zostawiam na ostatnią chwilę a Święta już bardzo niedługo. Im później zamówię tym bardziej prawdopodobne, że albo nie dojdą na czas, bo firmy kurierskie też teraz mają dużo pracy, albo w sklepach czy marketach będą już półki przerzedzone i nic nie kupię.

Teraz drogie mamy i drodzy tatusiowie jest czas na zakupy.

Jeśli lubicie łapać okazje i promocje, to zapraszam tutaj do śledzenia specjalnie przygotowanych promocji Wielkanocnych:

https://zebrazabawki.pl/pl/promotions


Wszystkie w dzisiejszym poście zaprezentowane gry i zabawki dostępne w sklepie internetowym www.zebrazabawki.pl, drewniane, edukacyjne, ekologiczne, trwałe i sprawdzone przez moje maluchy.



Dorzucam jeszcze link, może niektórzy z Was są zainteresowani zabawkami motorycznymi dla swoich milusińskich:

http://zebrarodzinnie.blogspot.com/2015/01/motoryka-nauka-i-zabawa.html

Książkami:

http://zebrarodzinnie.blogspot.com/2014/12/ksiega-ksiazka-ksiazeczka.html

Lub innymi grami:

http://zebrarodzinnie.blogspot.com/2014/12/weekend.html


Zapraszam do przeglądania i miłego przedświątecznego buszowania.



Zebra zaprasza do siebie również na innych serwisach:

https://instagram.com/zebrarodzinnie/

https://twitter.com/ZebraRodzinnie

https://www.facebook.com/pages/Zebra-Rodzinnie/564303023713214?ref=hl

sobota, 21 marca 2015

Pierwszy dzień wiosny u Zebry.

Pierwszy dzień wiosny rozpoczęłam bardzo pracowicie, zmusiłam się do zrobienia generalnych porządków i od samego ranka niczym mróweczka latałam po domu.

Dzieci wybrały się na długi spacer z tatusiem i miałam chwilę na ogarnięcie chatki.
Nie cierpię tego bardzo i za każdym razem, gdy zabieram się za sprzątanie stwierdzam, że muszę kogoś zatrudnić do pomocy. Tylko przymus działa na mnie w tej kwestii, czyt. totalny syf, choć nie zawsze tak było, ale o tym później.

Trzy godziny pracy non stop i tylko....... kurze starte, odkurzone, poukładane, przewietrzone, przemopowane, rzeczy w garderobach poukładane, pranie zrobione a ja ledwo dyszę i wszystkie kości bolą. A gdzie okna??? Postrach marca!

Obiecałam sobie miesiąc temu, że w marcu umyję okna, dziś 21-szy a okna nietknięte (a mam ich całkiem sporo). Ciągle nie mogę do nich dotrzeć, bo zawsze inne ważniejsze sprawy do sprzątania w domu.


Co tydzień planuję umycie okien na sobotę i znowu zaczynam od kurzy, odkurzania, ogarniania i okna zostają na kolejny tydzień. Może przełożę mycie do grudnia, w sumie, to po co je myć na Wielkanoc, może zdążę do Wigilii? :-)


Wstawiłam sobotni obiadek czyli rosołek (zawsze i w każdą sobotę musi być), zrobiłam kawkę i usiadłam na kanapie dając odpocząć zmęczonym nogom. Chwila na relaks.
Trwało to krótko, jakieś 5 minut, bo nagle zabrzmiał dzwonek do drzwi, usłyszałam piski i krzyki, czyli pociechy wróciły.

Wstałam z kanapy, aby otworzyć drzwi i doglądnąć rosołu, i nagle:
Buch!!!, Buch!!!,
zajrzałam do pokoju, kawa zalewała czysty, świeży, nowo położony obrus i dopiero co umytą podłogę. Pomyślałam: są nieźli, wystarczyły trzy sekundy i już mam raban.

Jednak tym razem to był kot. Super, zabrzmiało radośnie w moich ustach! Znowu szmata, papier w ręce i jedziemy.

Kiedyś pamiętam, gdy mieszkaliśmy w mniejszym mieszkaniu, miała miejsce podobna sytuacja, dzieci na spacerze, ja sprzątam, dopiero co usiadłam, wrócili z wafelkami w dłoniach i posypało się na podłogę mnóstwo okruchów. Dzieci, sama radość, ale ręce opadają.

Czy tylko ja mam wrażenie, że odkąd posiadamy dzieci to sprzątanie jest Syzyfową pracą?
A zachowanie czystości to zdobycie Everestu?
Zwierzęta oczywiście dokładają swoje, piach, sierść na fotelach i kanapie.

Jak wspomniałam wyżej, kiedyś było inaczej, do perfekcyjnej pani domu zawsze było mi daleko, ale porządek musiał być i starałam się, aby było czysto, pachnąco.
Zaś od 9 lat, moja wrażliwość na brud maleje i coraz częściej po prostu mi się nie chce, wiedząc, że za chwilę i tak będzie brudno.

A może się starzeję i staję się leniem??? Moja mama bardzo lubi sprzątać, minuta wolnego czasu i już jedzie żelazko i mop, babcia też zawsze miała czyściutko. Co ze mną jest???

Czy u Was jest podobnie? Macie na to jakieś sposoby? Jak zachęcić dzieci do pomocy w sprzątaniu i utrzymaniu porządku, dla moich to wielki przymus i zadanie wręcz niewykonalne.

Jednak odwdzięczają mi się cudownymi rozmowami i dialogami. Przykład poniżej.


Moja córcia uwielbia zwierzaki, kotki, pieski, chciałaby mieć ich dużo w domu. Zgodziliśmy się z mężem na jednego kota i jednego psa.

Ostatnio słucham ich rozmowę:

Córcia: Dlaczego tata nie wziął sobie za żonę takiej mamy, która chciałaby mieć 10 kotów i 10 psów? Wtedy by było fajnie.
Synuś: Tata wziął za żonę naszą mamę, bo liczy się ładność.


Zawsze to coś, sprzątać nie lubi, zwierzyńca w domu nie chce, ale chociaż "ma ładność".
 
Dowód dzisiejszego, wiosennego sprzątania.


 
 
 

wtorek, 17 marca 2015

Wiosenne ruszenie.

Nadchodzi wiosna!

Z czym najbardziej ją kojarzę, gdy sięgam pamięcią do najmłodszych lat?

Oczywiście, zabawy na dworze, więcej czasu spędzanego na podwórku, w ruch szły wiadereczko, grabki, łopatka, gotowałam zupę z trawy, piekłam ciasto z piachu i wody czyli błotko, zrywałam kwiatki i wrzucałam do mojej "zupy", gdy popadał deszcz siedziałam w kałuży, w kaloszach. I HUŚTAWKA, całymi godzinami. Miałam na podwórku huśtawkę zrobioną przez tatę, jedna dla siostry, druga dla mnie, więc miałyśmy wyłączność i nie musiałyśmy się nią z nikim dzielić.

Swoim dzieciom sprawiłam podobne i nie przeczę sprawdzają się bardzo i dzieciaki chętnie na niej przesiadują. Chyba wszystkie dzieci kochają huśtawki.



Gdy byłam dzieckiem szkolnym, podstawówka i te sprawy, to jednoznacznie kojarzyłam wiosnę z wagarami (te wagary to tylko pierwszego dnia wiosny, oczywiście), topieniem Marzanny (wyprawa z kukłą nad jezioro, podpalenie i wrzucenie do wody), Wielkanocą, pojawieniem się owadów i zmianą odzieży oraz obuwia na lżejsze, ale przede wszystkim NOWE.

Każdego roku wiosną, rodzice zabierali mnie z siostrą na tzw. zakupy, po nowe buty i kurtkę, czyt. do jednego sklepu w mieście - nie było jeszcze galerii handlowych. Cały rok czekałam na ten wyjazd i TE buty, nowe, pachnące, leciutkie, półbuciki, pantofelki, w których można było się pokazać na święconce i rezurekcji.
Do dzisiaj mam hopla na punkcie butów, bardzo lubię je kupować i zawsze przy tej czynności towarzyszy mi dreszczyk emocji połączony z ekscytacją. Buty i torby to coś, co Zebra lubi najbardziej i mogłabym na to przeznaczyć dużo kasy, gdybym ją miała.

Tegoroczna wiosna zbliża się do nas dużymi krokami: owady obsiadły elewację domu, kot wyściubia nos na dwór, po zimowym leniuchowaniu na kanapie, więc oczywiste znaki nadeszły.
Krok drugi, trzeba zacząć poważnie myśleć o zakupach. Tylko tym razem nie dla mnie a dla moich dwóch skarbeńków.

Zwłaszcza, że ich buty wyglądają tak:



Gdzie się podziały te czasy, gdy po zakończonym sezonie pakowałam prawie nie zniszczone buty, spodnie, kurtki, czapki do pudeł, na kolejny rok lub dla młodszych dzieci z rodziny. Teraz prawie wszystko jestem zmuszona wyrzucić, bo porwane, dziurawe, wytarte. Jak to jest możliwe, przecież umieją chodzić i biegać, wcześniej co chwile było bam na tyłek, łapanie zająca i przewracanie się o wszystko i wszystkich.


Przypomniało mi się, jak ostatnio musiałam wymienić prawie całą garderobę mojej córki, bo wpadła w szał projektowania i artystka pocięła wszystkie swoje bluzki, poobcinała rękawy, ponieważ jej się znudziły i zapragnęła czegoś nowego, małych zmian. Uwaga! Im starsze, tym wpadają na "straszniejsze" pomysły.


Jeszcze dwa lata wstecz kupując buty na zimę, wytrzymywały cały sezon, teraz podczas jednej pory roku kupuję dwie, trzy pary dla każdego dziecka.
Materiał mniej wytrzymały czy co?

Wiosna nadchodzi, portfele bójcie się, drżyjcie rodzice, czas na wydatki.

Na pewno kurtki i buty, pewnie w praniu wyjdzie coś jeszcze np. spodnie.
Dla rodzica konieczny obowiązek (przecie od początku wszyscy mówili, że dzieci kosztują), ale dla nich wyjątkowe chwile, które może będą tak samo mocno pamiętać i miło wspominać jak ja swoje wiosenne zakupy.

Następne takie "zakupowe ruszenie" dopiero we wrześniu, uff chwila na odsapnięcie i oszczędzanie.



Jeśli nadal zastanawiacie się na co przeznaczyć swój 1% przy rozliczeniu podatków, zachęcam do oddania go na Stowarzyszenie Inicjatyw Twórczych HAPPY.

W formularzu PIT należy odszukać wniosek o przekazanie 1% podatku należnego na rzecz organizacji pożytku publicznego.
Wypełnij KRS 0000169865 i wnioskowaną kwotę do przekazania 1% oraz w polu nr 126 w informacjach uzupełniających, jako cel szczegółowy wpisz Stowarzyszenie Inicjatyw Twórczych Happy.


O działaniu, celach stowarzyszenia i samej organizacji możecie poczytać na:
www.stowarzyszeniehappy.pl
 
Z góry dziękuję.
 
 


środa, 11 marca 2015

Kici kici WC Kici.

Czas przedstawić naszego kota.
 
Kot ma trzy lata, jest cały czarny. Sierść cudownie aksamitna, rasa kot europejski.
Gdy przybył do naszego domu z pierwszej stolicy Polski - miejsca swojego urodzenia, był bardzo skoczny i żywotny, jak na małe kotki przystało, dlatego otrzymał imię Simba Sportowiec. Simba po Simbie, ulubiony film moich dzieci, z kotem w roli głównej (tylko dzikim), Sportowiec na cześć tego jak ganiał po całym mieszkaniu w tą i z powrotem.

Mama, płochliwa Zebra (przyznaję się bez bicia) za kotami nie przepadała i nie była za bardzo zadowolona, że u nas będzie, ale dała się przekonać (czytaj: otrzymałam informację, po wyjściu z pracy przez telefon, że mam kupić żwir dla kota i kuwetę, bo za godzinę kot będzie w domu).



Kot, jak wspomniałam okazał się być zwierzakiem bardzo żywotnym, zrzucał doniczki z parapetu, podczas snu, gdy ktoś wystawił nogę rzucał się na nią, gdy tylko coś lub ktoś się poruszył, zaraz nadskakiwał i tak pewnego dnia skoczył i na mnie. Wbił się pazurami w moje pośladki, kiedy suszyłam włosy i frędzelki od bluzki falowały na wysokości mojej pupy. Zamiast drapaka drapał futryny i uszczelki w drzwiach, to mu zostało do dzisiaj oraz rwał firany, dlatego ma zakaz pojawiania się u babci B.

Dzisiaj po Sportowcu śladu nie ma, większość dnia Simba spędza na fotelu lub kanapie i głównym jego zajęciem jest spanie (kto by tak nie chciał). Suchej karmy nie lubi, jada tylko Whiskas'a mokrego w galarecie i niczym się nie martwi. Na zimę przybiera na wadze, na wiosnę trochę gubi. Leniwie patrzy swoim okiem na wszystkich i czasami pójdzie na nocne, letnie łowy, jak my to nazywany, ale równie dobrze może wtedy iść spać i jeść do sąsiada. Kto wie, jeszcze nam tego nie zdradził. Czasami jednak na znak szacunku do nas przyniesie nadjedzoną, albo nieżywą myszkę pod drzwi, przez co ja dostaję zawału.



Ostatnio modne się zrobiło WC Kici, dlatego po trzech latach i my stwierdziliśmy, że mamy dosyć zmieniania i mycia kuwety, rozsypanego żwiru w całej łazience i, że nasz kot też nauczy się robić siusiu i kupkę do kibelka a może i nawet będzie spłukiwał wodę. Ha!

Zakupiliśmy sprzęt (120 zł dwie plastikowe nakładki) i ruszyliśmy do działania.


Tydzień prób, pokazywania kotu, gdzie teraz jest jego "nowa kuweta", sadzania, rozmów, sprzątania kocich odchodów z całego domu, nie z WC Kici, bo Simba wolał robić na podłogę byle nie do WC. Smutek i tęsknota w jego oczach za starą kuwetą i męczącym go z pewnością wzdęcio-zatwardzeniem i powiedziałam BASTA. Kot się męczy i zmian nie chce.

Spasowaliśmy i doszliśmy do wniosku, że takie wynalazki są dla młodych kotów a nie starego kocura. Kot z zadowoleniem wrócił na swoją starą kuwetę i tyle z tego zostało, 120 zł w plecy. Może było się radzić specjalisty???

Po rewolucjach wszystko w domu wróciło do starego porządku. A właśnie trzeba kupić żwir.



Zapraszamy do nas również na:

https://instagram.com/zebrarodzinnie/

https://twitter.com/ZebraRodzinnie

https://www.facebook.com/pages/Zebra-Rodzinnie/564303023713214?ref=hl

wtorek, 10 marca 2015

Mistrzowie mowy polskiej.

Dwoje dzieci - ci sami rodzice, te same przedszkola, ci sami krewni, to samo słyszą w domu i dwa różne problemy w temacie poprawnej wymowy.

Misiek jak był mały (dwa, trzy lata) przekręcał wyrazy: parapet wymawiał papajapet, papugami były papagaje a kuba brzmiał: buba. Dodatkowo były takie smaczki jak: ten lew, ale nie ma tego lewa, jest osioł, ale nie ma tego osioła, tego mrówka,  tego piesa. Było to zabawne, ale normalne dla tego wieku.

Pamiętam jedną z wielu zabawę pt.: nauka poprawnej wymowy:

Mama: Powiedz Kuba,
Syn: Buba,
Mama: Nie Buba tylko Kuba,
Syn: Buba,
Mama: Ku,
Syn : Ku,
Mama: Ba,
Syn: Ba,
Mama: Kuba,
Syn: Buba.

Już w przedszkolu musiał dodatkowo pracować z logopedą, ponieważ gramatycznie dobrze składał, rozwijał i odmieniał wyrazy i zdania, ale SZ wymawiał jak S, RZ jak Z, CZ jak C.
Otrzymaliśmy zeszyt z ćwiczeniami, ćwiczyliśmy, ćwiczyliśmy i wyćwiczyliśmy, teraz Czekolada jest Czekoladą a nie cekoladą a Szafa brzmi jak Szafa a nie safa.
Ze starszakiem problem minął, odpłynął.

Zaś drugie, młodsze dziecko reprezentuje zupełnie inne zagadnienie. Gdy miała dwa, trzy latka cieszyliśmy się, że w porównaniu z bratem poprawnie i czysto mówiła Sz, Cz i Rz/Ż (bez seplenienia), ale za to fatalnie składała zdania. Wyrośnie z tego, brzmiało optymistycznie w naszych głowach. Podrosła kolejne dwa lata, osłuchała się z językiem, nagle trybiki zaskoczyły i zaczęła mówić poprawnie z jednym małym ALE........., który nazywa się "tryb przypuszczający".  

Dla krótkiego przypomnienia, tryb przypuszczający informuje o czynności, która nie dzieje się w rzeczywistości, ale przypuszczamy, że może się wydarzyć lub chcielibyśmy, aby się wydarzyła. Składa się z partykuły bym, byś, by, byśmy itd., oraz formy osobowej czasownika.

Poprawnie powinno być np.: "zrobiłabym", albo "bym zrobiła" a u mojego dziecka tryb rozbrzmiewa:
"by zrobiłam", "by zrobiłaś", "by zjadłam", "by poszłaś", "by wypiłam", "by wypiłaś" itp...

Powtarzam, poprawiam, tłumaczę i nic. Nie zależy mi też na tym, aby ciągle ją strofować, ponieważ nie chcę żeby myślała, że jest nierozumiana, coś z nią jest nie tak lub wpadła w kompleksy, że źle mówi, choć mówi źle. Jak jednak ją tego oduczyć, nauczyć i przestawić na poprawne tory.

Staram się mówić dobrze i czytam dzieciom od zawsze, tzn. odkąd są na świecie, ale nie wiem jakie znaleźć dla kruszynki rozwiązanie. Od września szkoła i dobrze by było, "bymować" w dobry sposób, dzieciaki mogą jej porządnie dokuczać.

O! Właśnie padło:
- Ja by zjadłam na kolację,
- Ja by aniołka wybrałam.

Ponownie cierpliwie, spokojnie i wyraźnie poprawiłam. Może wyrośnie? :-)

Pewnie nie zostanie Mistrzem Mowy Polskiej, najważniejsze, żeby być zrozumiałym, a ja ją rozumiem, no nie?? :-)
Za to pięknie maluje, coś za coś.


czwartek, 5 marca 2015

Zebry w Warszawie.

Trzeciego marca w Warszawie odbyły się warsztaty #BlogRoku. Nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłam, kiedy okazało się, że udało mi się zdobyć bilet na te warsztaty, w końcu jestem początkującą blogerką i nauki nigdy za wiele. Od razu postanowiłam, że jadę, chociaż odległość niemała, jakieś 420 km, ale chęć wiedzy i zobaczenia na własne oczy środowiska blogerów ogromna.

Początkowo moją głowę ogarnął szalony pomysł: jadę sama, wyrwę się do stolicy, będę spacerować po mieście, zajadać suszi, spotkam kogoś znanego z TV itp....

Po kilku chwilach przyszło otrzeźwienie, przecież moje małe skarby nigdy nie były jeszcze w stolicy, a syn już uczył się o Warszawie w szkole, więc trzeba i chcę im to miasto pokazać. Nie wiadomo kiedy nadarzy się ponownie taka okazja. W Warszawie ostatni raz byłam już 10 lat temu, więc szykowało się nie lada wydarzenie.

Wtorek 3 marca od początku był zajęty w całości - ja warsztaty, dzieci i mąż Centrum Nauki Kopernik - wykupione załatwione. Na poniedziałek zaplanowałam dzień zwiedzania miasta.

Mąż załatwił urlop, ja i dzieci spakowani, delfin jest, kredki są, wyczekujemy przygody - jedziemy.



Wyjazd z godzinnym opóźnieniem, ale co tam jedziemy na wyprawę, zresztą zawsze mamy poślizg przy wyjeździe - nic szczególnego, zdążymy ze wszystkim.



Całą drogę leje deszcz, zamiast 140 na autostradzie jedziemy 80. Postój siusiu, postój jeść i na miejsce zajeżdżamy nie o 11 a o 14.30.

Trochę posmutniałam, bo możemy nie zdążyć wszystkiego zobaczyć, postanowiliśmy jak najwięcej jeździć samochodem, bo leje i żeby przyspieszyć, bo "mało casu kruca bomba".

Cel nr 1 Stadion Narodowy - dziecko piłkarz, mąż kibic pozycja obowiązkowa - zaliczone.
Cel nr 2 Rynek Starego Miasta, Mury Obronne, plac zamkowy, kolumna Zygmunta, rzut okiem na Mariensztat - zaliczone. Na rynku dzieciakom najbardziej podobała się góra lodu (chyba składali lodowisko??).
Cel nr 3 Krakowskie Przedmieście, Pałac Prezydencki - zaliczone.
Cel nr 4 Nowy Świat - jedzenie mniam, mniam, chwila dla hobby i ..................................


 ......................................... i to wszystko.

Ciemno, późno, zimno godzina 21sza, dzieci zmęczone, bolą nóżki.

Wiedziałam, że plan był ambitny zaplanowałam dodatkowo Łazienki, Belweder, Pałac Kultury, Sejm, tęcza, palma na rondzie.

Daliśmy radę tyle ile mogliśmy i tyle, to był bardzo udany dzień, intensywny, ale pełen wrażeń i nowości. Miło spędziliśmy czas razem a to najważniejsze. Hotel i nyny.

We wtorek się rozłączyliśmy, ja do Muzeum Historii Żydów Polskich na warsztaty (bardzo pouczające, wiele się dowiedziałam o blogach, ciekawe i inspirujące wykłady oraz panele dyskusyjne ze znakomitościami tj. Jarek Kuźniar, Dorota Zawadzka, Jacek Kotarbiński, Konrad Kruczkowski, i nawet poczułam się trochę jak "celebrytka") a dzieci Kopernik.






Gdy rodzinka podjechała po mnie, po zakończeniu naszych wtorkowych przygód, dziatwa podsumowała, że w Koperniku było fajnie, zrobili samolot, samolot nawet latał, ale bardzo nie smakowało im jedzenie, które serwowali w Centrum Nauki i dowiedziałam się, że moje kotlety mielone są najlepsze na świecie (ciekawe co na to dziadek?).
Komplement bezcenny.

Czy można było lepiej podsumować i zakończyć dwudniowy, rodzinny wypad do Warszawy?