Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rodzinnie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rodzinnie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 lutego 2016

Dzieciństwa smak



W ubiegłym tygodniu po kilkunastu latach ich siedzenia w szafie, wyciągnęłam z niej moje stare łyżwy. 

Na łyżwach jeżdżę od dziecka, moje pierwsze łyżwy, otrzymałam w wieku 8 lat, pamiętam chodzenie w nich po dywanie i uczenie się utrzymywania równowagi na dwóch cienkich płozach. Pierwsze kroki na lodzie, pierwsze wywrotki i ćwiczenie takich figur jak: jaskółka, pistolet czy przekładanka tyłem. Nie wspominając już o tym, że we wczesnych latach 90-tych nie było lodowisk, więc na lodzie jeździłam na jeziorze i na stawach. Jak sobie dzisiaj o tym pomyślę to przebiega mnie dreszcz nieodpowiedzialności. Horror, gdzie byli wtedy moi rodzice! 

Na usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że zawsze sprawdzaliśmy w przerębli jak gruby jest lód, wchodziliśmy na jezioro dopiero gdy wędkarze nas zapewnili, że można i lód się nie załamie. Zimy były bardziej mroźne i ostry mróz trzymał przez bite cztery miesiące. Choć wędkarz siedział jeden przy przerębli a dzieci jeździło około 20 sztuk. Na szczęście nic mi się nie stało, nigdy nie było żadnej niebezpiecznej sytuacji, ale żeby było jasne w erze sztucznych lodowisk, które znajdują się w każdym mieście, nie pochwalam jeżdżenia na łyżwach na jeziorach i stawach.  

Tak jak wspomniałam wcześniej, ostatni raz jeździłam na łyżwach 13 lat temu i od tamtej pory siedzą głęboko w szafie. Gdy nasunął się pomysł pojechania na lodowisko od razu wypełniło mnie uczucie podekscytowania. Wyciągnęłam łyżwy, wyczyściłam je i dalej na lód.

wtorek, 5 stycznia 2016

Postanowienia Noworoczne



Sylwester i Nowy Rok cała moja rodzinka spędzała w "domowym szpitalu", w łóżkach zmożona choróbskami, bolące gardło, cieknący nos itp. Moje myśli były nie były zaprzątnięte żadną kreacją, fryzurą i makijażem czy zabawą Sylwestrową, tylko dawkami nurofenu i antybiotyku, więc pomiędzy odliczaniem miarek z lekarstwami skupiłam się na Postanowieniach Noworocznych, moich oczywiście.

Stworzyłam całą listę, tego czym chcę się zająć, co poprawić, co chcę i będę robić w 2016 roku, są to m.in.:

czwartek, 11 czerwca 2015

Truskawkowy koktajl orzeźwiający.

Czerwiec, miesiąc truskawek nadszedł!!!

Na rynku są już dobre, polskie, słodziutkie truskaweczki, nic tylko zajadać. Zakupiłam i ja, co każdego roku w czerwcu czynię. Świeżutkie, rano zrywane, po południu już u mnie na stole, codziennie świeża porcja (zalety mieszkania na wsi).



Odcinam truskawkom zielone ogonki i częstuję. Moje dzieci uwielbiają truskawki i zajadają świeże lub w wersji z bitą śmietaną, lub z odrobiną cukru.  

I tak stoję w kuchni przy tych truskawkach i tak przyrządzam je dla nich i tak nagle olśnienie, przecież ja nigdy nie zrobiłam im truskawek w takiej wersji jaką przyrządzała mi moja babcia i moja mama. Fakt w ostatnich latach jadłam truskawek trochę mniej i nawet nie wpadłam na to, nie przypomniał mi się ten pomysł zrobienia orzeźwiającego deseru z truskawek rodem z lat 80tych. Od ośmiu i sześciu lat dzieci jedzą truskawki a nie znają smaku MOICH truskawek z lat dziecięcych. 

Oczywiście to nie jest żadna skomplikowana potrawa, żeby nie było. Wiadomo truskawka nie potrzebuje wiele, żeby pysznie smakować.

Po kolei! :-)

Potrzebne składniki i akcesoria:
- kubek
- widelec
- łyżeczka
- łyżeczka cukru
- śmietana lub jogurt naturalny
- truskawki

Zaczynamy.

Wsypujemy truskawki bez zielonych ogonków do kubka. Posypujemy truskawki cukrem,



Teraz potrzebny będzie widelec, ugniatamy truskawki tak, żeby puściły sok, ale żeby nie zmiażdżyć ich zupełnie, truskawki w kawałkach muszą zostać,


Następnie wlewamy łyżkę śmietany lub (wersja dla dbających o dietę i szczupłą sylwetkę) jogurtu naturalnego, dla dzieci dodaję śmietanę i jako dziecko też jadłam ze śmietaną, ale z jogurtem smakuje równie dobrze. I mieszamy całość.


 Podano do stołu. Koktajl truskawkowy gotowy. Czas przygotowania 5 minut. Smacznego!


Bardzo nam smakuje takie jedzonko i dzieci razem, zgodnie przytaknęły, że takie truskawki są super. Koktajl jest orzeźwiający a jogurt lub śmietana połączona z sokiem z truskawek i odrobiną cukru przepyszne. Wspomnienia z dzieciństwa wróciły, lepiej później niż wcale.

Świetny, szybki deser na podwieczorek. Dzisiaj będzie ciąg dalszy. Polskie truskawki są tylko raz w roku, więc korzystamy i zajadamy, a co tam.

Ciekawe jak Wy serwujecie truskawki dla swoich rodzinek?

czwartek, 21 maja 2015

Wycieczka rowerowa.

Wycieczki rowerowe to coś co Zebry bardzo lubią i czego nie potrafią sobie odmówić.
Dwa lata temu zakupiliśmy dla rodzinki rowery, doszliśmy z mężem do wniosku, że mieszkając w małej miejscowości będą nam potrzebne, aby podjechać szybko do sklepu i żeby jeździć z dziećmi na wyprawy rowerowe. Starszak umiał już jeździć na rowerze, na dwóch kółkach, malutka dostała nówka sztuka siedzisko i woziliśmy ją na zmianę (raz ja, raz mąż) w siodełku. Nie ukrywam, że rowery to był jeden z najlepszych zakupów w naszym życiu, niezmiernie przydatny i rzeczywiście bardzo użytkowany.

Od razu, gdy tylko zjechały do domu a był to lipiec 2013, zaczęliśmy planować podróże dalsze i bliższe. Nad jeziorko tylko 4 km w jedną stronę, do starej kapliczki 3 km w jedną stronę, do pobliskich miejscowości itp. Nie są to porażająco długie trasy, ale pamiętajcie, że to wyprawy z dziećmi, zawsze w planach połączone z piknikiem, postojem z poczęstunkiem, czy kąpielą w jeziorze i poczęstunkiem, i powrotem do domu - cały dzień na świeżym powietrzu i aktywny wypoczynek zaliczony.

Oczywiście były plany dalszych podróży, mąż chciał jechać nad morze rowerem, sam w jeden dzień (tylko 250 km), tak krzyczałam, tak krzyczałam, że to niedobry pomysł, aż zrezygnował. Jednak raz zorganizował mi taką przejażdżkę po pobliskich lasach i trasach, że się zgubiliśmy i przez pięć godzin krążyliśmy po lesie, wyłam z bólu i wyczerpania, ale dotarliśmy w końcu do domu.
Moja rada: jedź zawsze jedną trasą rowerową, gdy wybierasz czerwoną jedź czerwoną, gdy zieloną, jedź zieloną, nawet gdy ludzie i znaki mówią inaczej (są znaki w lesie, sama widziałam), nas czerwona doprowadziła w końcu do celu. W lesie można się zgubić, też w to nie wierzyłam a jednak.

W ubiegłym roku nasze młodsze dziecko również nauczyło się jeździć na dwóch kółkach, wielkie wydarzenie w życiu dziecka i rodzica też, pamiętam przy jednym dziecku i przy drugim pękałam z dumy, i myślałam: wow, już jeżdżą na rowerze, teraz to już wszystko inne z górki - poradzą sobie ze wszystkim.

Czas najwyższy, toż to  koniec maja, żeby w tym roku również rozpocząć nasze rodzinnie wyprawy rowerowe i tak też się stało wczoraj. Zapakowałam kanapki, batony na szybkie doładowanie energetyczne, picie i w drogę. Ruszyliśmy na krótki spacer rowerowy, trzeba się rozgrzać po powrocie z pracy, przed kolacją pojechaliśmy sprawdzić sprzęt po zimie.

Okazało się, że trasa którą pokonywaliśmy w ubiegłym roku i dwa lata temu (3 km) trwa zaledwie 1,5 godziny a nie pół dnia. Dzieci rosną, są coraz bardziej wytrzymałe i pokonują już całą trasę na rowerze, bez postojów co 500 metrów, dla małej trasa jeszcze trochę męcząca, w końcu rowery moich dzieci nie mają przerzutek, ale dawała radę jak nic, mały twardziel, że ho ho. A jeszcze w ubiegłym roku siedziała w siedzisku, gdy jechaliśmy gdzieś dalej.
Ja się nawet nie zdążyłam zmęczyć - przez przerzutki. Wróciliśmy późnym wieczorkiem do domku, bardzo dotlenieni. Miałam nawet mały niedosyt rowerowy. Trzeba zaplanować coś mocniejszego na weekend, mówię oczywiście o trasie rowerowej :-)

Swoje zrobiliśmy, kapliczka stoi na swoim miejscu, pola kwitną rzepakiem, stokrotki pozbierane, kabanosy zjedzone, trasa przejezdna, audyt zaliczony.

Dowody poniżej.









Polecam taki sposób spędzania czasu z rodzinką, jak dzieci są mniejsze siedziska na rowery to bardzo dobra rzecz, wygodnie się z tym jeździ i wiezie dzieci na wypady za miasto.

Pamiętajcie, wybierajcie lokalne, bezpieczne, polne drogi, gdzie jeździ mało samochodów i ani wy, ani pojazdy nie będziecie dla siebie i dzieci zagrożeniem. 

poniedziałek, 18 maja 2015

Małe dzieci mały problem - duże dzieci duży problem.

Dawno mnie tu nie było, kilka w międzyczasie spraw poleciało do przodu, bez zakwitł i zapachniał, zaczęłam kolejny remont itp..., ale o tym innym razem.



Dzisiaj o temacie, który mnie nęka od dawna, tzn. czy na pewno dobrze robię, że pozwalam odcinać pępowinę, coraz bardziej?

Należę do matek nadopiekuńczych, lubię wyręczać swoje dzieci w wielu rzeczach, robić za nich wiele rzeczy, bo szybciej, bo lepiej, bo bez bałaganu (niestety, przyznaję się bez bicia tak jest), i do tych, które ciągle mówią: za wysoko, za nisko, za szybko, zwolnij, uważaj - tak to Ja.

Jednak z czasem, gdy moje małe dzieci są coraz większe zaczynam (małymi kroczkami) dawać im więcej swobody w działaniu, żeby były bardziej samodzielne. Jest to sprzeczne z moją nadopiekuńczą naturą i wygodnictwem - nie przeczę, lecz jak to mówi mój mąż, - "chyba nie chcesz wychować ich na ciapy"?, no nie chcę, ale jak to zrobić, najlepiej za nich i jak najbardziej bezpiecznie :-) Chyba się nie da.

Wszyscy wokół mówią, że jak się nie sparzy i nie spróbuje to nigdy nie będzie wiedziało, że ogień jest gorący a woda mokra, że można spaść z wysokości itp., ok ale to są moje dzieci, nad którymi powinnam rozłożyć parasol ochronny a jak mnie nie ma w pobliżu, to kto ich ochroni.

Nad tym już pracujemy:

- kanapki robią sami, trochę jeszcze niezdarnie, ale ćwiczenie czyni mistrza,
- z gotowaniem wody w czajniku jest trochę gorzej, bo się strasznie boję, że się obleją wrzątkiem, ale pod moim nadzorem pozwalam,
- włączyć płytę indukcyjną pod garnkiem pozwalam,
- wycierają kurze sami,
- pomagają w ogrodzie,
- sami układają rzeczy w szafach,
- i ostatni wynalazek: starszy syn zamienił wannę na prysznic, sam się na to zdecydował i postanowił, że tak będzie mu wygodniej i szybciej, bo już jest za duży (haha 8,5 roku) na taplanie się w wannie, więc kąpie się sam pod prysznicem. OK.

Oczywiście potrafią się już sami ubrać, zjeść i umyć zęby - o tym nie wspominałam, ale potwierdzam, że to umieją.

Jednak co zrobić w takim przypadku: ostatnio mój starszak przyszedł do mnie i stwierdził, że skoro tyle już umie i może, i jest taki duży, to nadszedł najwyższy czas na chodzenie do szkoły i ze szkoły samemu.
Oczywiście jako nadopiekuńcza matka codziennie zawożę dzieci i odbieram, przedszkolaka muszę, ale szkoła?????? I w ten sposób, zupełnie nieświadomie, robię codziennie dziecku siarę, bo wszyscy chodzą już sami.

Rozmawiam ze znajomymi, co oni na ten temat myślą i tu kolejne zaskoczenie, bo usłyszałam: "powinnaś puszczać go samego", a na moje stwierdzenie, że dzieci do 14 tego roku życia powinno się zawozić i odwozić popukali się tylko w głowę. Jedynie moja siostra była po mojej stronie i powiedziała, że mnie rozumie i uważa podobnie (też jest z tych nadopiekuńczych).

Oczywiście gdybym mieszkała w dużym mieście nie wchodziłoby to w grę w żadnym wypadku (nie chcę jeszcze zejść na zawał), ale że mieszkam w małej miejscowości, prawie wszyscy się tu znają i do szkoły syn ma jakieś 500 metrów i nie przechodzi przez żadną ruchliwą ulicę, to się "częściowo" zgodziłam.

Krok pierwszy odcinania pępowiny:

- Do szkoły odprowadzasz mnie, ale połowę drogi wracam sam - mówi syn.
Ukryta za budynkami, w połowie trasy szkoła - dom czekam, obserwuję czy się rozgląda, czy zwraca uwagę na jadące samochody itp. test zdany.

Krok drugi odcinania pępowiny:

 - Do szkoły odprowadzasz mnie, ale całą trasę szkoła - dom wracam sam - mówi syn.
Siedzę w oknie na piętrze i obserwuję wracające dziecko.

Krok trzeci odcinania pępowiny:

- Na treningi idę i wracam sam - mówi syn.
I znowu trzy razy w tygodniu odprowadzam i przyprowadzam wzrokiem dziecko idące na trening z okna na piętrze, dopóki mi nie zniknie z oczu.

Krok czwarty odcinania pępowiny:

 - Idę do sklepu sam - mówi syn,
Ja: "ok ale tylko do osiedlowego".
Oczywiście sytuacja z oknem na piętrze się powtarza i lęk nie znika.

I na razie to tyle, choć dla mnie naprawdę dużo. Już się boję co będzie jak młodsza córa, która właśnie od września idzie do szkoły przyjdzie z tymi samymi postulatami. Osiwieję, to pewne, bo przecież to takie malutkie, ledwo od piersi odrośnięte dzieci.



Dylemat matki Polki nadopiekuńczej, która od miesiąca żyje w strachu od 12:30 do 13:00 i od 15:30 do 17:00 i nadal nie wie czy dobrze robi odcinając pępowinę coraz mocniej, rozrywając jednocześnie w ten sposób swój spokój i nerwy. Trzeba było słuchać, jak mówili, że lekko nie będzie. Im starsze dziecko, tym więcej zachodu wokół niego, chyba zaczynam to dostrzegać.

P.S. Już kilka razy poszedł do szkoły również sam.

piątek, 17 kwietnia 2015

Spostrzegawczość? bardzo dobrze, bardzo dobrze 3+.

"Ja nie wiem jak Wy sobie poradzicie beze mnie?!"
"Ja nie wiem co zrobicie jak mnie zabraknie?!"

Te zdania słyszałam wiele razy, z ust mojej mamy, gdy byłam dzieckiem. Teraz nie potrafię sobie przypomnieć jakich konkretnie sytuacji dotyczyły te zdania, ale zaczynam rozumieć dlaczego je wypowiadała.

Oczywiście rozumiem, ponieważ sama jestem mamą i w przypadku mojej rodziny śmiało to zdanie mogę powtórzyć, gdy trzeba coś znaleźć, przynieść lub poszukać. Jednym słowem w temacie spostrzegawczości i zauważania jest wiele do nadrobienia.

W tej jednej kwestii jestem wciąż NIEZBĘDNIE potrzebna, a im starsze dzieci tym mam wrażenie bardziej. Wcześniej je wyręczałam (gdy były malutkie, oczywiście) a teraz chcę nauczyć moje dorastające szkraby samodzielności i kończy się to tym, że też ciągle ja szukam i pomagam.

Przykłady:

- Gdzie jest Twój plecak do szkoły?
- W pokoju
- Przynieś!

Mijają trzy minuty, jest odpowiedź:

- Nie ma!
- Proszę poszukaj,
- Nie ma!
- Rozejrzyj się dookoła,
- Nie ma, mamo choć pomóc szukać.
Mama idzie i szuka, bo  czasu nie ma a zaraz trzeba wychodzić do szkoły.

Drugi z miliona przykładów jest jeszcze lepszy, moja młodsza latorośl:

- Mamo, gdzie są moje spodnie?
- Zobacz w szafie,
- Mamo, ale ja chcę ubrać te, które miałam wczoraj,
- To sprawdź, z pewnością leżą tam, gdzie się wczoraj rozbierałaś do snu,
- Ja nie pamiętam, gdzie je odłożyłam.
- To poszukaj w łazience, garderobie, pokoju (podpowiedź od przyjaciela).

Po dwóch minutach
- Nie ma, mamo choć mi pomóż szukać.

Najlepsze jest jednak to, że mama, gdy wejdzie do pokoju to dzieje się jakaś magia i nagle ku oczom wszystkich zgromadzonych objawia się plecak, który jest na środku podłogi - nie wiadomo jak to się stało???? A spodnie leżą na łóżku w widocznym miejscu - czary!! Harry Potter tu był?

I słyszę tylko:
- Nie było go tutaj, sprawdzałem / łam na pewno.

Ostatnio wpadłam na pomysł, że gdy będę składać pranie to porozdzielam rzeczy na 4 kupki, oddzielnie dla każdego członka rodziny, każdy bierze swoją część i układa sam w szafie, tak żeby wiedzieć, gdzie leżą dane rzeczy do ubrania, żeby rano nie było:
- gdzie są moje majtki?
lub
- nie mogę znaleźć skarpet!

Ustaliliśmy też dla kilku rzeczy, takich jak np. plecak i przybory szkolne, jedno miejsce i jest trochę lepiej. Jak pamiętają, to tam właśnie odkładają przybory do szkoły.

Ale co z zabawkami, grami, książkami itp.???

Porządki w pokoju robią sami, żeby pamiętać, gdzie odkładają rzeczy, lecz potem i tak nie potrafią niczego znaleźć i grzmią:

- Mamo, gdzie jest to????, gdzie jest tamto???? Choć pomóż szukać.
I niezbędnik rodzinny ma robotę :-)

To są dzieci, wiem, na pewno potrzebują więcej czasu, aby zacząć widzieć i dostrzegać, gdy patrzą. I zanim zaczną zauważać i być bardziej spostrzegawczymi, mamusia chętnie służy i pomoże, przecież to moje malutkie dziabągi  :-) :-)

Ale jak wytłumaczyć męża, dorosłego człowieka:

Ja: Zobacz zrobiłam sobie dzisiaj nowy, kolorowy, wiosenny makijaż, podoba Ci się?
Mąż: tak, jest super.
Ja: (sprawdzam go, a co, zasłaniając sobie oczy) a co najbardziej Ci się w nim podoba?
Mąż: cienie na oczach w niebieskim kolorze.




Ciekawa jestem czy tak jest tylko u mnie czy u Was też.



Zebra zaprasza do siebie także i tu:

https://instagram.com/zebrarodzinnie/

https://twitter.com/ZebraRodzinnie

https://www.facebook.com/pages/Zebra-Rodzinnie/564303023713214?ref=hl

piątek, 10 kwietnia 2015

Mamo, mamo chwalą nas.

Ostatnie dni upłynęły mi i mojej rodzince bardzo kreatywnie, może to wpływ słońca, dłuższego dnia, nie wiadomo, jednak fakty są następujące.

Przyznaję bez bicia, że nie należę do osób specjalnie utalentowanych plastycznie. Do prac pod tytułem: zrobię coś sama, wezmę farby, pędzle, klej, nożyczki, bibuła itp...., zabieram się niezwykle rzadko. Mając dwójkę małych dzieci czasami organizujemy sobie tego typu atrakcje, ale robię to tylko i wyłącznie dla nich, przeklinając tym samym przy sprzątaniu i myśląc: "po co ja to robiłam?".

W sobotę popijam kawę, zerkam na "Dzień dobry TVN" a tam piękna Dorota, robi wazoniki. Potrzebne jedynie słoik, resztka farby, wstążeczki i cuda się dzieją. Prosto, szybko, bez bałaganu. Pomyślałam: takie rzeczy to i ja dam radę ogarnąć. Wszystko co potrzebne mam. Wena gwałtownie "nadejszła" i szybko zabrałam się do działania. Bałagan rzeczywiście był mały, taką robotę to ja rozumiem.

I oto efekt.




Mamo, mamo chwalą nas :-)

W tym samym czasie moje młodsze dziecko tworzyło kolejne dzieło sztuki, - "po kim ona ma te zdolności?" pomyślałam.
Efekt zawisł na ścianie. Potrafię docenić artystę, zwłaszcza, że ja takowych zdolności nie posiadam, chociaż????, może???? co ja gadam!!! wazonik przecież zrobiłam, oczywiście, że po mnie. Różowo nam.


Mamo, mamo chwalą nas :-)

Dodatkowo robiąc porządki w garażu uśmiechnął się do mnie rower, szybciutko dopompowałam koła i już przesiadłam się na mój nowy środek transportu, którym śmigam po ulicach, po zakupy, po dzieci, na pocztę itp... Mając nadwagę trzeba było zamienić cztery kółka na dwa, nie ma wyjścia.


Mamo, mamo chwalą nas :-)

 
Zadbałam także o swój brzuch i serwuję sobie od kilku dni takie oto dietetyczne przysmaki. Po świętach się przyda i to bardzo.




Nie zapominając także o tych, co mogą jeść do woli. Nawet przyjemność sprawiło mi stanie przy patelni, wow!



Mamo, mamo chwalą nas :-)

I najważniejsze wróciłam do ćwiczeń.
Jak ja tego nie lubię i chyba nigdy nie polubię, w moim organizmie endorfiny się nie uwalniają, nie ma błogiego uśmiechu po zakończonych ćwiczeniach, tylko katorga i mus. 

W ubiegłym roku ćwiczyłam przez 4 miesiące, trzy razy w tygodniu, zawzięłam się i naprawdę widać było efekty. Przestałam 6 miesięcy temu i to był wielki błąd. Teraz mam na sobie masakrę, nie wspominając o kiepskiej formie, ledwo dotrwałam do końca treningu a wybrałam w miarę łatwy poziom, gdzie w ubiegłym roku killer czy turbo spalanie to była dopiero rozgrzewka. Jeden trening z Ewą już za mną i zakwasy paraliżują mój chód, wstawanie, siadanie.

Jeśli to wszystko nie przyniesie efektów to mam jeszcze inny sposób, plan B, na wszelki wypadek zrobiłam sobie wizualizacje siebie samej i tego jak będę wyglądać w czerwcu. Przykleiłam na lodówkę i może to wystarczy, pewna aktorka amerykańska potwierdza, że schudła 20 kg tylko od patrzenia na swoje zdjęcie, gdzie była chudsza. Próbuję i ja, a co.


Jak widać na powyższych obrazkach lenić się nie lenimy, to po prostu nasz nowy LIFESTYLE.

"Mamo, mamo chwalą nas", tak powiedziałaby do mnie z uśmiechem na ustach moja babcia po przeczytaniu tego tekstu.


Zebra zaprasza do siebie także i tu:

https://instagram.com/zebrarodzinnie/

https://twitter.com/ZebraRodzinnie

https://www.facebook.com/pages/Zebra-Rodzinnie/564303023713214?ref=hl

sobota, 4 kwietnia 2015

Wesołych Świąt.

Zdrowych, wesołych, ciepłych, rodzinnych Świąt Wielkanocnych, bogatego zająca, smacznego jaja, mokrego dyngusa, smaczności na stole i wszystkiego naj, naj, naj życzy:
 
 Zebra z rodzinką.
 
P.S. Goście do nas już dojechali :-), do poczytania po świętowaniu.
 
 
 
 
Zebra zaprasza do siebie również i tu:

https://instagram.com/zebrarodzinnie/

https://twitter.com/ZebraRodzinnie

https://www.facebook.com/pages/Zebra-Rodzinnie/564303023713214?ref=hl

 

piątek, 27 marca 2015

I co znowu dieta?

Ciepłe kurtki, płaszcze, buty odłożone do szafy a lżejsze rzeczy wyciągam z kartonów. Przymierzanie, sprawdzanie czy nie są za małe i czy pasują na kolejny rok.

Bilans:

- tata ok, wiosenne rzeczy pasują, koszulki polo są w sam raz = zakupy NIC, no może skarpety,
- syn: bluzki ok, spodnie ok = zakupy: potrzebna kurtka, buty i skarpetki,
- córka: spódniczki ok, bluzeczki ok pasują, = zakupy: kurtka, buty, spodnie, skarpetki (nie wiem jak oni to robią, ale skarpetki palą im się na nogach).
- mama: płacz, rozpacz, płacz, rozpacz i tak jeszcze z 200 razy, nie pasuje NIC, bluzki za małe, spodnie za małe, sweterki za małe, kurtki za małe = zakupy: cała garderoba.

I wcale ten werdykt mnie nie cieszy, bo świadczy tylko o tym, że urosłam o rozmiar albo dwa od ubiegłego roku.

Wizyta w łazience, krótkie przemówienie i rozmowa z wagą i ................... PADŁ REKORD, przerażenie w oczach (może za krótko rozmawiałyśmy?), niedowierzanie. Ostatni raz tyle ważyłam w trzecim trymestrze. Ha, waga jest zepsuta.

Pilne, konieczne i obowiązkowe ważenie całej rodziny, mąż, syn, córka, kot, pies, mąż z kotem na rękach - u nich nie ma takiego skoku od ostatniego ważenia.
Szybko 1kg cukru, kładę na wadze, pokazuje 1 kg, waga działa i waży ok.

Kartka, długopis, kalkulator i obliczam BMI. Jeśli będzie pomiędzy 19 a 24 to ok, liczę raz, drugi, trzeci (lubię mieć pewność), za każdym razem to samo 26,5.



NADWAGA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

I co, znowu dieta???

Dieta to coś co mnie przeraża, bo nie jestem konsekwentna, za słaba wola, jeszcze nigdy, żadnej nie udało mi się przejść od początku do końca i zawsze po niej następuje efekt jojo. Sama też nie jestem bez grzechu, bo gdy się tak głodzę to potem sobie nadrabiam i folguję a to pizza, a to pierogi, żeby sobie wynagrodzić i tragedia wagowa murowana. Zwłaszcza, że mam tendencję do zaokrąglania się, metabolizm po 30-tce też słabszy :-(

Próbowałam przejść na jedzenie 5 razy dziennie w równych odstępach, mniej a częściej.
I co?? Też nie działa, bo owszem jem 5 razy w ciągu dnia, ale za każdym razem dużo, do pełna i do syta.

Próbowałam też ćwiczenia, jechałam skalpel, killera, extra figurę, turbo spalanie nawet Mel B przez 5 miesięcy i co??? niby efekty były widoczne, ale nie rewelacyjne, no i waga ta sama (pocieszali tłuszcz zamienił się w mięśnie), więc zrezygnowałam, zwłaszcza, że tego nie cierpię, nie cierpię ćwiczyć.

Suplementy na mnie też nie działają.

I zapadłam w zimowy letarg, luźne polary, szeroka gruba kurtka, kaptur na głowę i sobie pozwalałam całe, długie, zimne miesiące. Nawet nie przyszło mi do głowy, że może wyglądam trochę szerzej, gdy znajoma mojej mamy zapytała, czy nie jestem znowu w ciąży?

Muszę wziąć się w garść i popracować nad sobą, bo będzie coraz cieplej, mniej ciuszków na sobie i oponka będzie widoczna, oj będzie.

Tylko ostatni raz przed południem, do kawy.


Ostatni raz po południu, został tylko jeden kawałek.


Koniec!!!!!!

Wyciągam rower, pompuję koła i do roboty. Żegnam się z ciastkami, czipsami i pizzami. Cel - do końca maja gubię 7 kg.

Ale dzisiaj piątek, ok - od jutra.

wtorek, 24 marca 2015

Wielkanocne prezenty - pomysły.


Wielkanoc - najstarsze i najważniejsze święto Chrześcijan, upamiętniające Zmartwychwstanie Chrystusa, wiadomo.
Skojarzenia: wiosna, jajko, zając, święconka i jak na święto przystało - prezenty.

Gdy to ja byłam dzieckiem:
W wielką sobotę do Kościoła ze święconką i podjadanie z niej kiełbasy, w niedzielę pobudka o 5-tej rano, szukanie prezentów w bucie od zająca, idziemy na Rezurekcję w nowych butach, (post pt. Wiosenne ruszenie), śniadanie Wielkanocne (barszcz biały z jajeczkiem, bigosy), czyli od rana na ciężko i do pełna.
Potem poniedziałek Wielkanocny Śmingus Dyngus, z rana od mamy i taty kilka kropel wody na szczęście i pomyślność a potem od chłopaków na dworze porządnie i z wiadra. Przebieranie się po kilka razy, bo nie mogłam dojść do Kościoła tak LALI i LALI, wodą oczywiście :-) Nie wspomnę, że każda dziewczynka chciała być wodą oblana, bo to znaczyło, że ma powodzenie, więc trochę mi to odpowiadało :-)

Krótkie święta.
Święta, święta i po świętach.

Prezenty!!!
Gdy byłam dzieckiem odgórnie ustalone było (tylko nie wiem przez kogo, ale tak się przyjęło w mojej rodzinie), że na Boże Narodzenie zabawka a na Wielkanoc głównie słodycze lub jakaś drobnostka.

Teraz, gdy sama jestem matką przyjmuję podobną zasadę, większy prezent na Wigilię, drobnostka na Wielkanoc. Jednak w czasach, gdy słodyczy mamy w sklepach pełno i dzieci ich jedzą dużo, nawet za dużo, zwłaszcza moje. Otrzymują je też z każdego źródła i przy każdej okazji: rodzina, dziadki, pradziadki i wiem też, że w Święta na stole też będą mazury, serniki i makowce to przyznam, że nie chcę dodatkowo do tych butów wkładać czekolad i cukierków, yhmm przepraszam, to znaczy zając nie chce.

Ale co innego w związku z tym?

Drobny, nie musi oznaczać byle co.
Nie ukrywam, że lubię dla moich dzieciaków kupować gry, w które później gramy razem i teraz myślę nad taką grą:






Lub taką, niech się bawią i uczą 2 w 1:

 

No i może jeszcze taka, gra, która rozwija myślenie taktyczne, logiczne i pobudza wyobraźnię. Oczywiście wybiorę tylko jedną:



Jeśli nie gra to może zabawka, która nie tylko bawi, ale i uczy, bardzo lubię to zestawienie: bawi i uczy.



Prezenty dla dzieci na Wielkanoc to coś, co zawsze zostawiam na ostatnią chwilę a Święta już bardzo niedługo. Im później zamówię tym bardziej prawdopodobne, że albo nie dojdą na czas, bo firmy kurierskie też teraz mają dużo pracy, albo w sklepach czy marketach będą już półki przerzedzone i nic nie kupię.

Teraz drogie mamy i drodzy tatusiowie jest czas na zakupy.

Jeśli lubicie łapać okazje i promocje, to zapraszam tutaj do śledzenia specjalnie przygotowanych promocji Wielkanocnych:

https://zebrazabawki.pl/pl/promotions


Wszystkie w dzisiejszym poście zaprezentowane gry i zabawki dostępne w sklepie internetowym www.zebrazabawki.pl, drewniane, edukacyjne, ekologiczne, trwałe i sprawdzone przez moje maluchy.



Dorzucam jeszcze link, może niektórzy z Was są zainteresowani zabawkami motorycznymi dla swoich milusińskich:

http://zebrarodzinnie.blogspot.com/2015/01/motoryka-nauka-i-zabawa.html

Książkami:

http://zebrarodzinnie.blogspot.com/2014/12/ksiega-ksiazka-ksiazeczka.html

Lub innymi grami:

http://zebrarodzinnie.blogspot.com/2014/12/weekend.html


Zapraszam do przeglądania i miłego przedświątecznego buszowania.



Zebra zaprasza do siebie również na innych serwisach:

https://instagram.com/zebrarodzinnie/

https://twitter.com/ZebraRodzinnie

https://www.facebook.com/pages/Zebra-Rodzinnie/564303023713214?ref=hl

sobota, 21 marca 2015

Pierwszy dzień wiosny u Zebry.

Pierwszy dzień wiosny rozpoczęłam bardzo pracowicie, zmusiłam się do zrobienia generalnych porządków i od samego ranka niczym mróweczka latałam po domu.

Dzieci wybrały się na długi spacer z tatusiem i miałam chwilę na ogarnięcie chatki.
Nie cierpię tego bardzo i za każdym razem, gdy zabieram się za sprzątanie stwierdzam, że muszę kogoś zatrudnić do pomocy. Tylko przymus działa na mnie w tej kwestii, czyt. totalny syf, choć nie zawsze tak było, ale o tym później.

Trzy godziny pracy non stop i tylko....... kurze starte, odkurzone, poukładane, przewietrzone, przemopowane, rzeczy w garderobach poukładane, pranie zrobione a ja ledwo dyszę i wszystkie kości bolą. A gdzie okna??? Postrach marca!

Obiecałam sobie miesiąc temu, że w marcu umyję okna, dziś 21-szy a okna nietknięte (a mam ich całkiem sporo). Ciągle nie mogę do nich dotrzeć, bo zawsze inne ważniejsze sprawy do sprzątania w domu.


Co tydzień planuję umycie okien na sobotę i znowu zaczynam od kurzy, odkurzania, ogarniania i okna zostają na kolejny tydzień. Może przełożę mycie do grudnia, w sumie, to po co je myć na Wielkanoc, może zdążę do Wigilii? :-)


Wstawiłam sobotni obiadek czyli rosołek (zawsze i w każdą sobotę musi być), zrobiłam kawkę i usiadłam na kanapie dając odpocząć zmęczonym nogom. Chwila na relaks.
Trwało to krótko, jakieś 5 minut, bo nagle zabrzmiał dzwonek do drzwi, usłyszałam piski i krzyki, czyli pociechy wróciły.

Wstałam z kanapy, aby otworzyć drzwi i doglądnąć rosołu, i nagle:
Buch!!!, Buch!!!,
zajrzałam do pokoju, kawa zalewała czysty, świeży, nowo położony obrus i dopiero co umytą podłogę. Pomyślałam: są nieźli, wystarczyły trzy sekundy i już mam raban.

Jednak tym razem to był kot. Super, zabrzmiało radośnie w moich ustach! Znowu szmata, papier w ręce i jedziemy.

Kiedyś pamiętam, gdy mieszkaliśmy w mniejszym mieszkaniu, miała miejsce podobna sytuacja, dzieci na spacerze, ja sprzątam, dopiero co usiadłam, wrócili z wafelkami w dłoniach i posypało się na podłogę mnóstwo okruchów. Dzieci, sama radość, ale ręce opadają.

Czy tylko ja mam wrażenie, że odkąd posiadamy dzieci to sprzątanie jest Syzyfową pracą?
A zachowanie czystości to zdobycie Everestu?
Zwierzęta oczywiście dokładają swoje, piach, sierść na fotelach i kanapie.

Jak wspomniałam wyżej, kiedyś było inaczej, do perfekcyjnej pani domu zawsze było mi daleko, ale porządek musiał być i starałam się, aby było czysto, pachnąco.
Zaś od 9 lat, moja wrażliwość na brud maleje i coraz częściej po prostu mi się nie chce, wiedząc, że za chwilę i tak będzie brudno.

A może się starzeję i staję się leniem??? Moja mama bardzo lubi sprzątać, minuta wolnego czasu i już jedzie żelazko i mop, babcia też zawsze miała czyściutko. Co ze mną jest???

Czy u Was jest podobnie? Macie na to jakieś sposoby? Jak zachęcić dzieci do pomocy w sprzątaniu i utrzymaniu porządku, dla moich to wielki przymus i zadanie wręcz niewykonalne.

Jednak odwdzięczają mi się cudownymi rozmowami i dialogami. Przykład poniżej.


Moja córcia uwielbia zwierzaki, kotki, pieski, chciałaby mieć ich dużo w domu. Zgodziliśmy się z mężem na jednego kota i jednego psa.

Ostatnio słucham ich rozmowę:

Córcia: Dlaczego tata nie wziął sobie za żonę takiej mamy, która chciałaby mieć 10 kotów i 10 psów? Wtedy by było fajnie.
Synuś: Tata wziął za żonę naszą mamę, bo liczy się ładność.


Zawsze to coś, sprzątać nie lubi, zwierzyńca w domu nie chce, ale chociaż "ma ładność".
 
Dowód dzisiejszego, wiosennego sprzątania.


 
 
 

środa, 11 marca 2015

Kici kici WC Kici.

Czas przedstawić naszego kota.
 
Kot ma trzy lata, jest cały czarny. Sierść cudownie aksamitna, rasa kot europejski.
Gdy przybył do naszego domu z pierwszej stolicy Polski - miejsca swojego urodzenia, był bardzo skoczny i żywotny, jak na małe kotki przystało, dlatego otrzymał imię Simba Sportowiec. Simba po Simbie, ulubiony film moich dzieci, z kotem w roli głównej (tylko dzikim), Sportowiec na cześć tego jak ganiał po całym mieszkaniu w tą i z powrotem.

Mama, płochliwa Zebra (przyznaję się bez bicia) za kotami nie przepadała i nie była za bardzo zadowolona, że u nas będzie, ale dała się przekonać (czytaj: otrzymałam informację, po wyjściu z pracy przez telefon, że mam kupić żwir dla kota i kuwetę, bo za godzinę kot będzie w domu).



Kot, jak wspomniałam okazał się być zwierzakiem bardzo żywotnym, zrzucał doniczki z parapetu, podczas snu, gdy ktoś wystawił nogę rzucał się na nią, gdy tylko coś lub ktoś się poruszył, zaraz nadskakiwał i tak pewnego dnia skoczył i na mnie. Wbił się pazurami w moje pośladki, kiedy suszyłam włosy i frędzelki od bluzki falowały na wysokości mojej pupy. Zamiast drapaka drapał futryny i uszczelki w drzwiach, to mu zostało do dzisiaj oraz rwał firany, dlatego ma zakaz pojawiania się u babci B.

Dzisiaj po Sportowcu śladu nie ma, większość dnia Simba spędza na fotelu lub kanapie i głównym jego zajęciem jest spanie (kto by tak nie chciał). Suchej karmy nie lubi, jada tylko Whiskas'a mokrego w galarecie i niczym się nie martwi. Na zimę przybiera na wadze, na wiosnę trochę gubi. Leniwie patrzy swoim okiem na wszystkich i czasami pójdzie na nocne, letnie łowy, jak my to nazywany, ale równie dobrze może wtedy iść spać i jeść do sąsiada. Kto wie, jeszcze nam tego nie zdradził. Czasami jednak na znak szacunku do nas przyniesie nadjedzoną, albo nieżywą myszkę pod drzwi, przez co ja dostaję zawału.



Ostatnio modne się zrobiło WC Kici, dlatego po trzech latach i my stwierdziliśmy, że mamy dosyć zmieniania i mycia kuwety, rozsypanego żwiru w całej łazience i, że nasz kot też nauczy się robić siusiu i kupkę do kibelka a może i nawet będzie spłukiwał wodę. Ha!

Zakupiliśmy sprzęt (120 zł dwie plastikowe nakładki) i ruszyliśmy do działania.


Tydzień prób, pokazywania kotu, gdzie teraz jest jego "nowa kuweta", sadzania, rozmów, sprzątania kocich odchodów z całego domu, nie z WC Kici, bo Simba wolał robić na podłogę byle nie do WC. Smutek i tęsknota w jego oczach za starą kuwetą i męczącym go z pewnością wzdęcio-zatwardzeniem i powiedziałam BASTA. Kot się męczy i zmian nie chce.

Spasowaliśmy i doszliśmy do wniosku, że takie wynalazki są dla młodych kotów a nie starego kocura. Kot z zadowoleniem wrócił na swoją starą kuwetę i tyle z tego zostało, 120 zł w plecy. Może było się radzić specjalisty???

Po rewolucjach wszystko w domu wróciło do starego porządku. A właśnie trzeba kupić żwir.



Zapraszamy do nas również na:

https://instagram.com/zebrarodzinnie/

https://twitter.com/ZebraRodzinnie

https://www.facebook.com/pages/Zebra-Rodzinnie/564303023713214?ref=hl

czwartek, 5 marca 2015

Zebry w Warszawie.

Trzeciego marca w Warszawie odbyły się warsztaty #BlogRoku. Nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłam, kiedy okazało się, że udało mi się zdobyć bilet na te warsztaty, w końcu jestem początkującą blogerką i nauki nigdy za wiele. Od razu postanowiłam, że jadę, chociaż odległość niemała, jakieś 420 km, ale chęć wiedzy i zobaczenia na własne oczy środowiska blogerów ogromna.

Początkowo moją głowę ogarnął szalony pomysł: jadę sama, wyrwę się do stolicy, będę spacerować po mieście, zajadać suszi, spotkam kogoś znanego z TV itp....

Po kilku chwilach przyszło otrzeźwienie, przecież moje małe skarby nigdy nie były jeszcze w stolicy, a syn już uczył się o Warszawie w szkole, więc trzeba i chcę im to miasto pokazać. Nie wiadomo kiedy nadarzy się ponownie taka okazja. W Warszawie ostatni raz byłam już 10 lat temu, więc szykowało się nie lada wydarzenie.

Wtorek 3 marca od początku był zajęty w całości - ja warsztaty, dzieci i mąż Centrum Nauki Kopernik - wykupione załatwione. Na poniedziałek zaplanowałam dzień zwiedzania miasta.

Mąż załatwił urlop, ja i dzieci spakowani, delfin jest, kredki są, wyczekujemy przygody - jedziemy.



Wyjazd z godzinnym opóźnieniem, ale co tam jedziemy na wyprawę, zresztą zawsze mamy poślizg przy wyjeździe - nic szczególnego, zdążymy ze wszystkim.



Całą drogę leje deszcz, zamiast 140 na autostradzie jedziemy 80. Postój siusiu, postój jeść i na miejsce zajeżdżamy nie o 11 a o 14.30.

Trochę posmutniałam, bo możemy nie zdążyć wszystkiego zobaczyć, postanowiliśmy jak najwięcej jeździć samochodem, bo leje i żeby przyspieszyć, bo "mało casu kruca bomba".

Cel nr 1 Stadion Narodowy - dziecko piłkarz, mąż kibic pozycja obowiązkowa - zaliczone.
Cel nr 2 Rynek Starego Miasta, Mury Obronne, plac zamkowy, kolumna Zygmunta, rzut okiem na Mariensztat - zaliczone. Na rynku dzieciakom najbardziej podobała się góra lodu (chyba składali lodowisko??).
Cel nr 3 Krakowskie Przedmieście, Pałac Prezydencki - zaliczone.
Cel nr 4 Nowy Świat - jedzenie mniam, mniam, chwila dla hobby i ..................................


 ......................................... i to wszystko.

Ciemno, późno, zimno godzina 21sza, dzieci zmęczone, bolą nóżki.

Wiedziałam, że plan był ambitny zaplanowałam dodatkowo Łazienki, Belweder, Pałac Kultury, Sejm, tęcza, palma na rondzie.

Daliśmy radę tyle ile mogliśmy i tyle, to był bardzo udany dzień, intensywny, ale pełen wrażeń i nowości. Miło spędziliśmy czas razem a to najważniejsze. Hotel i nyny.

We wtorek się rozłączyliśmy, ja do Muzeum Historii Żydów Polskich na warsztaty (bardzo pouczające, wiele się dowiedziałam o blogach, ciekawe i inspirujące wykłady oraz panele dyskusyjne ze znakomitościami tj. Jarek Kuźniar, Dorota Zawadzka, Jacek Kotarbiński, Konrad Kruczkowski, i nawet poczułam się trochę jak "celebrytka") a dzieci Kopernik.






Gdy rodzinka podjechała po mnie, po zakończeniu naszych wtorkowych przygód, dziatwa podsumowała, że w Koperniku było fajnie, zrobili samolot, samolot nawet latał, ale bardzo nie smakowało im jedzenie, które serwowali w Centrum Nauki i dowiedziałam się, że moje kotlety mielone są najlepsze na świecie (ciekawe co na to dziadek?).
Komplement bezcenny.

Czy można było lepiej podsumować i zakończyć dwudniowy, rodzinny wypad do Warszawy?